Online
Rezerwacja
Tasty Stories by Hotele SPA Dr Irena Eris
Tasty Stories by Hotele SPA Dr Irena Eris
Kompletnie niepodobni. Jeden poważny i z dystansem, drugi bezpośredni i ciągle uśmiechnięty. Nie chcą mówić o tym, co ich dzieli, ale z przyjemnością mówią o tym, co ich łączy, czyli o wspólnym gospodarstwie i ukochanych zwierzętach. A wszystko zaczęło się w domu rodzinnym, w małym miasteczku, w rodzinnej kuchni, przy stole, gdzie Marcin i Wojciech Wójcikowie uczyli się wiary w więzi rodzinne… W wybornej wołowinie ich produkcji możecie się rozsmakować w Restauracji Szósty Zmysł w Hotelu SPA Dr Irena Eris Krynica Zdrój.
Marcin Wójcik. Czy przyroda była Pana ulubionym przedmiotem w szkole?
MW: Nie! (śmiech) Dopiero w ósmej klasie polubiłem biologię. Bo dużo tu niestety zależy od nauczyciela… Dlatego, między innymi, w przypadku naszych dzieci, zdecydowaliśmy się z żoną na edukację domową. Próbujemy nie zepsuć pasji i ciekawości świata, jakie w tej chwili mają dzięki wychowaniu na wsi.
A Pan się wychował w mieście?
MW: Tak, ale okres dorastania, kiedy byłem w technikum leśnym, spędziłem już w małym miasteczku, w Lesku. Mieszkałem w internacie. Na weekendy, zamiast do domu, jeździło się w Bieszczady. W mieście jest hałas i szum. Ludzie mieszkają w betonowych klatkach – niski sufit, ciasne pomieszczenia… To nie jest moje środowisko.
Pamięta Pan swoją pierwszą krowę, która pojawiła się w tym gospodarstwie?
MW: Pewnie. Miała na imię Malina, była krową rasy czerwonej polskiej skrzyżowaną z rasą limousine. Od niej się wszystko zaczęło. Dziś stado jest czystej rasy limousine. Pamiętam też pierwsze cielaki, które się u nas rodziły. Wcześniej nie miałem z tym do czynienia. Można powiedzieć, że uczyłem się wszystkiego razem z krowami… (śmiech). Jeśli było trzeba, to ja bawiłem się nawet w akuszerkę.
Co jest najtrudniejsze w pracy w gospodarstwie?
MW: Jej nadmiar. Zdarzają się dni, kiedy z obory wychodzę o 6 rano. Mamy teraz około stu dziesięciu matek, a pięciu procentom cieląt trzeba pomóc urodzić się i zacząć życie. I tu wspiera mnie brat weterynarz.
Zawsze zgadza się Pan z bratem?
MW: Jeśli chodzi o weterynarię, to nie śmiem z nim polemizować.
A pomysły na rozwój gospodarstwa, są wspólne?
MW: Owszem, najczęściej powstają w ramach burzy mózgów. Można powiedzieć, że cierpimy na nadmiar pomysłów! Teraz zacząłem na przykład sprzedawać mięso. To jest prawdziwy drugi etat – odpowiadam przecież za rozbiór, transport, sprzedaż i marketing.
Nie jest Pan tym wszystkim czasem zmęczony?
MW: Bywają takie dni, że mam fizycznie po prostu dość. I wtedy jest kilka metod, jak temu zaradzić. Pierwsza, najprostsza – wracam do domu i piję kawę. Druga – zabieram się za którąkolwiek z tych nie zrobionych prac (śmiech).
A co Pana relaksuje?
MW: Moje żywopłoty – to mój prawdziwy konik. Biorę sekator i idę je przycinać. Odpoczywam i realizuję się. Testuję metody ich sadzenia i przycinania – mam już 5 różnych sposobów prowadzenia tych roślin. Mój żywopłot ma pełnić kilka funkcji. Po pierwsze – ochronną – docelowo chcę wymienić wszystkie ogrodzenia z drutu na żywopłoty z głogu. Głóg kwitnie, więc w maju moje pszczoły będą miały dodatkowy pożytek. Żywopłot to również miejsca dla ptaków na gniazda. A więcej ptaków oznacza mniej much i pasożytów. Środowisko staje się bardziej „żywe” i zdrowsze. Wzrasta bioróżnorodność. Natomiast jesienią głóg ładnie owocuje. Małe czerwone kuleczki są doskonałym pożywieniem dla ptaków. Można też ich używać w zielarstwie, do różnych nalewek nasercowych. Żywopłot tworzy też bariery przeciwwietrzne, pozwala utrzymywać wilgoć w glebie. To część agroekologii, w którą głęboko wierzę.
Agroekologia?
MW: Dla mnie to filozofia, sposób życia. Mówi bardzo dużo o człowieku, o związku rolnik – ziemia. Nie niszczymy natury pestycydami i inną chemią, monokulturą. Budujemy bioróżnorodność. Chcemy wykorzystać model równowagi w przyrodzie dla rolnictwa. W moim gospodarstwie ta równowaga jest, trzeba ją tylko utrzymać.
A co jest dla Pana największą nagrodą?
MW: Tak jak dla większości mężczyzn – poczucie dobrze zrobionej pracy! (śmiech). Chodzę i patrzę na te swoje żywopłoty, na pasące się bydło. Potem wracam do domu, w którym chce mi się być, spotykam się z żoną i dziećmi, wspólnie spędzamy czas. To jest moje spełnienie.
Wojciech Wójcik. Skąd się wzięły świnie rasy mangalica w waszym gospodarstwie?
WW: Zawsze chciałem zająć się jakąś starą rasą, prymitywną. Pomysł rzucił szwagier, kiedy, tuż przed moim ślubem, złamałem kręgosłup i chodziłem kilka miesięcy w gorsecie. Te świnie spędzają na zewnątrz praktycznie cały rok. Nawet zimą, do spania układają się jedna na drugiej, tworzą kopiec i przysypuje je śnieg. Cieszy mnie, że mam kudłate świnie. Są urocze, podobają mi się. A że mam z tego zyski, to już miły efekt uboczny… (śmiech).
Podoba się Panu współprowadzenie gospodarstwa? Jako weterynarz, równie dobrze, mógłby pan w mieście leczyć pudelki.
WW: I robię to. Lubię leczyć pudelki, tym też się zajmuję. Ale pasjonuje mnie obserwacja zwierząt w ich naturalnym środowisku. Mam satysfakcję z tego, jak moje świnki funkcjonują w środowisku, które im stworzyłem, zbliżonym do naturalnego. Rolnictwo, hodowla może być ciekawym zajęciem pod warunkiem, że robi się to odpowiedzialnie. Mam oczywiście świadomość, że produkujemy mięso, ale czuję, że to jest mięso „etyczne”.
Jak dzielicie się obowiązkami z bratem?
WW: Mamy podział czysto branżowy. Ja się zajmuję przeglądami weterynaryjnymi i zootechnicznymi stad, a Marcin zajmuje się stricte hodowlą łącznie z papierami. Ja jestem naprawdę szczęśliwy, że papierami zajmować się nie muszę... (śmiech).
Sielanka? Zawsze jesteście tego samego zdania?
WW: Marcin jest skrajnym ekologiem, ja mam bardziej liberalne podejście. Zawsze są jakieś spięcia, nie sposób tego uniknąć. Brat, wspólnik czy żona – tak też się zdarza… (śmiech).
Pana brat wspomniał o burzach mózgów. Gdzie jest granica waszych szalonych pomysłów?
WW: Tak, mamy tendencję do przesadzania w ilości rzeczy, które robimy naraz. Ale tak funkcjonujemy, to nasza wspólna cecha. Obaj lubimy wyzwania. Granicą naszych pomysłów jest czas i dwie ręce oraz konieczność chwili wytchnienia i czasu na życie prywatne.
Wspieracie się?
WW: Tak, to polega czasem na wspólnej rozmowie, a czasem na samej świadomości, że mam obok brata, który mi pomoże bez względu na to, czy się pokłócimy, czy nie.
Jak to jest, że dwóch młodych facetów zajmuje się rolnictwem i sprawia im to tyle radości?
WW: Lubię tu sobie przyjechać po kilkunastu godzinach pracy w lecznicy. Pójść na pastwisko i powbijać słupki. Przegonić bydło, jak na westernie. Taka uciecha dla małych chłopców… (śmiech). Polecam każdemu – mały kurnik, kilka kurek, kilka swoich jajek. Jest na co popatrzeć, dzieci się uczą. W tej chwili ludzie wariują, wciąż wszyscy się spieszą. Mieszkają w wielkich miastach, nie znają swoich sąsiadów. Kiedy ostatnio patrzyła pani na gwiazdy? W mieście ich niemal nie widać. Wezwano mnie niedawno do pewnego gospodarstwa na wizytę weterynaryjną. Kiedy przyjechaliśmy, gospodarz poprosił, żebyśmy chwilę poczekali. Patrzyliśmy jak chodzi po podwórzu i kończy sypać kurkom ziarno, tak tradycyjnie, jak kiedyś... fantastyczna sprawa… Warto czasem posypać….